Podczas pobytu w Hong Kongu i Chinach, wiele osob pytalo mnie “Czy to juz na stale?” Zazwyczaj odpowiadalam, ze “to na razie i nie wiem czy na stale”.
Bo czy w Chinach mozna czuc sie jak u siebie? Poczucie innosci fizycznej i bariera jezykowo-kulturowa sa na dluzsza mete meczace. Wprawdzie w sasiedztwie juz wszyscy do mnie przywykli, w warzywniaku pan kasowal mi ceny chinskie a nie te “za biala twarz”, Cong Tingting w restauracji tajskiej znala na pamiec liste zamawianych dan (do tego stopnia, ze jak zmienila sie szata graficzna menu, umiala wskazac, gdzie teraz znajduja sie moje przysmaki), kucharze w barze Sushi podawali talerzyki bez fatygowania kelnerek o spisanie zamowienia, w banku panie w okienku usmiechaly sie na wejscie i ta cieszyla sie najbardziej, na ktora moj numerek akurat wypadl; to wypuszczajac sie w inne tereny Panstwa Srodka swiadomosc bycia nietutejszym powracala z podwojna sila. Od powiekszonych oczu i otwartej buzi, po generalne oslupienie i szturchanie partnerow, zeby tez zwrocili uwage, a na wspolnych fotografiach z najmlodsza generacja konczac. W zasadzie doszlo do tego, ze dni, w ktorych Azjata na ulicy zatrzymal mnie i pytal o droge, byly jednymi z najwspanialszych. Dodawaly wiecej energii i motywacji do nauki mandarynskiego niz komplementy taksowkarzy.
Czy znikniecie w tlumie jest w jakims kraju wogole mozliwe? Jak nie akcent to nasza mowa niewerbalna sygnalizuje, ze jestesmy tu tylko goscmi.
środa, 20 stycznia 2010
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz